Jest sobie dzień. Deszczyk pada od zeszłego wtorku, wiosna w
chwale i glorii jesiennej aury. Robię coś w pokoju na laptopie, popijam
herbatkę, kawkę, zagryzam jarskim leczem. Przybiega wtem roześmiana
współlokatorka oznajmiająca, że koniecznie, ale to naprawdę bardzo koniecznie muszę to zobaczyć.
Ja jestem człowiekiem spokojnym, akceptującym niedogodności losu i nagłe awarie
prądu, wody, Internetu w moim mieszkalnym przybytku. Ba, zaakceptowałam nawet
sufit na wysokości niecałych dwóch metrów, dzięki czemu mam nieskończony ubaw z
moich wysokich znajomych, którzy przybierają u mnie pozę
dorodnego Golluma.
Podążam za współlokatorką na korytarz przed mieszkaniem,
patrzymy na okno w dachu, a raczej jego brak. Patrzymy na pustą dziurę. Wicher tego dnia był
tak silny i zdenerwowany, że wyżył się na naszym oknie z gracją i mottem tych
panów
Po napędzonej przez powyższe wydarzenie karuzeli śmiechu, piszę
wiadomość do przyjaciela brzmiącej coś jak tej słuchaj, okno nam wyjebało z
dachu i deszcz zalewa nam piętro iks de. Nie ma morału, bo następnego dnia
administracja znalazła te okno i wstawiła na swoje miejsce, a pęknięcie w
plastiku zalepiła plasterkiem to znaczy taśmą. Do dziś przecieka. My mieszkańcy
nie zwracamy na to uwagi, bo choć bunkrów nie ma, też jest zajebiście.
Podróżujące okno to pikuś w porównaniu z zepsutym piekarnikiem (kaj ja tera
pizze zrobie?!), odcięciem gazu bo roboty na drodze obok huknęły w nie tę rurę
co trzeba i przez dwa dni chodziliśmy wszyscy pachnący świeżym autobusem pełnym
żuli. Mój przybytek ma to do siebie, że dramat ludzki wywołujący łzy, rozpacz i
koklusz z krupem pojawia się wtedy, gdy braknie alkoholu bądź tytoniu w środku
nocy.
Zgadliście, mieszkam w akademiku. Miejscu, gdzie kończy się
logika, miejscu gdzie odgłosy cudzego seksu za ścianą, pod podłogą, nad sufitem
czy za piekarnikiem nie dziwią nikogo, miejscu, gdzie największym dobrem jest
posiadanie żelazka czy suszarki, miejscu gdzie choinką na święta zostaje góra
butelek po piwie przystrojona lampkami.
Czasem czuję się za stara na to miejsce, ale z drugiej strony
tylko w akademiku mogę być świadkiem takich niesamowitych rzeczy jak cięcie
chleba mieczem w locie. Poważnie.
Jest sobie dzień. Słońce świeci, czerwiec w pełni, a ja
podśpiewuję sobie tę zaiste zacną piosenkę…
…i zastanawiam się, czyjemu zepsutemu jedzeniu w lodówce dać bilet do
śmietnika w jedną stronę.
Ejmen.
Komentarze
Prześlij komentarz